Adam
                          Mickiewicz
                  CZATY
                   
              (BALLADA
                      UKRAIŃSKA)  
                    
              
                Z ogrodowej altany wojewoda zdyszany 
                  Bieży w zamek z wściekłością i trwogą. 
                    Odchyliwszy zasłony, spojrzał w łoże swej żony 
                    Pójrzał, zadrżał, nie znalazł nikogo. 
              
              Wzrok opuścił ku ziemi i rękami drżącemi 
                  Siwe wąsy pokręca, i duma. 
                  Wzrok od łoża odwrócił, w tył wyloty zarzucił 
                  I zawołał kozaka Nauma. 
                 
                  "Hej, kozaku, ty chamie, czemu w sadzie przy bramie 
                Nie ma nocą ni psa, ni pachołka? 
                  Weź mi torbę borsuczą i jańczarkę hajduczą, 
                  I mą strzelbę gwintówkę zdejm z kołka". 
              
                Wzięli bronie, wypadli, do ogrodu się
                    wkradli, 
                    Kędy szpaler altanę obrasta. 
                    Na darniowym siedzeniu coś bieleje się w cieniu: 
                    To siedziała w bieliźnie niewiasta. 
              
              Jedną ręką swe oczy kryła w puklach
                  warkoczy 
                  I pierś kryła pod rąbek bielizny; 
                  Drugą ręką od łona odpychała ramiona 
                  Klęczącego u kolan mężczyzny. 
              Ten, ściskając kolana, mówił do niej:
                  "Kochana! 
                Więc już wszystko, jam wszystko
                  utracił! 
                  Nawet twoje westchnienia, nawet ręki ściśnienia 
                  Wojewoda już z góry zapłacił. 
              Ja, choć z takim zapałem, tyle lat cię
                  kochałem, 
                  Będę kochał i jęczał daleki; 
                  On nie kochał, nie jęczał, tylko trzosem zabrzęczał, 
                  Tyś mu wszystko przedała na wieki. 
              Co wieczora on będzie, tonąc w puchy
                  łabędzie, 
                  Stary łeb na twym łonie kołysał, 
                  I z twych ustek różanych, i z twych liców rumianych 
                  Mnie wzbronione słodycze wysysał. 
              Ja na wiernym koniku, przy księżyca
                  promyku, 
                  Biegę tutaj przez chłody i słoty, 
                  Bym cię witał westchnieniem i pożegnał życzeniem 
                  Dobrej nocy i długiej pieszczoty!" 
              Ona jeszcze nie słucha, on jej szepce do
                  ucha 
                  Nowe skargi czy nowe zaklęcia: 
                  Aż wzruszona, zemdlona, opuściła ramiona 
                  I schyliła się w jego objęcia.  
                 
              Wojewoda z kozakiem przyklęknęli za
                  krzakiem 
                  I dobyli zza pasa naboje, 
                  I odcięli zębami, i przybili sztęflami 
                  Prochu garść i grankulek we dwoje. 
                 
              "Panie! - kozak powiada - jakiś bies mię
                  napada, 
                Ja nie mogę zastrzelić tej
                  dziewki; 
                  Gdym półkurcze odwodził. zimny dreszcz mię przechodził 
                  I stoczyła się łza do panewki". 
                 
               
              "Ciszej, plemię hajducze, ja cię płakać
                  nauczę! 
                  Masz tu z prochem leszczyńskim sakiewkę; 
                Podsyp zapał, a żywo sczyść
                  paznokciem krzesiwo, 
                  Potem palnij w twój łeb lub w tę dziewkę. 
               
              Wyżej... w prawo... pomału, czekaj mego
                  wystrzału, 
                  Pierwej musi w łeb dostać pan młody". 
                  Kozak odwiódł, wycelił, nie czekając wystrzelił 
                  I ugodził w sam łeb - wojewody. 
                   
                 
             |